Opowiadanie „Randka”
autor: Grzegorz Ławniczek
Dziesięć minut nerwowego czekania na mrozie… dało mi naprawdę popalić. Nie czułem palców u nóg, a bordowy nos przypominał raczej przedwojenny kran niż jeden z siedmiu narządów. Bardziej jednak przejmowałem się spotkaniem. Byłem z nią umówiony na dziewiątą. Ale trudno, lepiej późno niż wcale – pocieszałem się w myślach, jeżeli już nie mogłem się ogrzać.
I w końcu przyjechał upragniony autobus – typowa czerwona dwunastka. Taka sama, jaką codziennie od kilku lat jeździłem do szkoły. Wsiadłem do ostatnich drzwi i stanąłem sobie na końcu. To było moje ulubione miejsce – wszystkich miałem jak na dłoni.
Ktoś bekał. I to tak głośno, że raz po raz kierowca ze zdziwienia obracał głowę, próbując znaleźć sprawcę. Zacząłem z nudów przyglądać się pasażerom. Jacy byli? Myślę, że zwyczajni. Był ksiądz, młoda dziewczyna z dzieckiem w wózku, mężczyzna o miłej twarzy w czarnym płaszczu, starsza kobieta z małym pieskiem, chyba pekińczykiem, był też chłopak z ulizaną grzywką w okularach na nosie, wyglądający jak typowy szkolny kujon. No i oczywiście byłem ja – uczeń czwartej klasy TZN-u – słynnej częstochowskiej średniej szkoły.
Cały czas dochodziła do mych uszu owa pijacka czkawka, wydawana regularnie z zegarmistrzowską wręcz precyzją. I oczywiście nadal dostrzegałem ciekawskiego kierowcę, zawzięcie tropiącego osobę z czkawką. Jak później zauważyłem, kierowca musiał nie mieć w kabinie lusterka, ponieważ w celu wyśledzenia pijaczka był zmuszony za każdym razem odwracać się. Prawie przez cały czas patrzył się w naszym kierunku, a gdy tylko się odwrócił, głośna czkawka z dużą zawartością siarki i kiszonych ogórków omal nie powalała wszystkich na kolana.
Po kilku minutach jazdy spojrzałem przez zaśnieżoną szybę aby się zorientować w sytuacji. Zdziwiło mnie, gdy spostrzegłem że widok za oknem niewiele się zmienia – wsiadłem na Rakowie, tuż przy motelu, a teraz widzę wiadukt na Alei Pokoju. Nie mogliśmy więc ujechać więcej niż góra dwieście metrów. O rany, co jest grane? – pomyślałem pełen największych obaw. Korek, wypadek na drodze? Za ten czas mógłbym być już na Krakowskiej. Może podejść do kierowcy i tak prywatnie wsunąć mu do kieszeni od marynarki jakiś szeleszczący banknocik i poprosić bardzo cicho, grzecznie i łagodnie, prosto w prawe ucho, aby kurwa dał coś z siebie i pokazał, że prawo jazdy nie znalazł w miejskim szalecie. Ciekaw jestem, czy poskutkuje? Tak się akurat złożyło, że miałem przy sobie trochę oszczędności, ponieważ zaplanowałem na dzisiejszy wieczór romantyczną kolację w Patrii. Szkoda mi jednak było tych paru groszy i wybrałem lepsze rozwiązanie.
Postanowiłem sam otworzyć drzwi, wysiąść i resztę drogi przebyć na piechotę, tracąc zaufanie do wszelkich środków transportu. Biorąc pod uwagę przypuszczalną prędkość autobusu, nic nie ryzykowałem.
Podszedłem spokojnie do drzwi i zacząłem je systematycznie ciągnąć, podważać, naciskać. Jednak bezskutecznie, ani drgną. A czas nieubłaganie płynął dalej. Tu potrzeba systemowych rozwiązań – przypomniałem sobie nagle święte słowa kolegi Marka, który wypowiadał je zawsze w sytuacjach zdawałoby się bez wyjścia.
I tak też zrobiłem. Postanowiłem podejść do tego problemu naukowo. Po bliższej obserwacji stwierdziłem, iż nieszczęsne drzwi muszą mieć jednak hydrauliczne zamykanie. A byłem już przecież tak zdesperowany że myślałem prawie jak skazaniec Alcatraz. Jeśli hydrauliczne – kombinowałem dalej, – to muszę zacząć od odcięcia przewodów.
Nad drzwiami znajdowała się mała pokrywka zasłaniająca dostęp do przewodów, przykręcona zaledwie sześcioma małymi wkrętami. W pośpiechu zacząłem przeszukiwać wszystkie kieszenie lecz nie znalazłem niczego, co mogłoby zastąpić wkrętak. Nie dałem jednak za wygraną. Może zapytać kogoś? Ten ostatni pomysł zawczasu wydał mi się jednak niedorzeczny. Dlaczego akurat ktoś z pasażerów miałby mieć przy sobie śrubokręt – przebiegło mi po głowie.
Atmosfera zaczynała być coraz bardziej nerwowa a na dodatek w powietrzu unosił się gęsty bąk. Jak zawsze jednak nikt nie otworzył okna, gdyż każdy spoglądał na drugiego. Co za znieczulica – pomyślałem. Solidarnie cierpimy wszyscy, jak zawsze! Nie wyłączając oczywiście mnie samego.
Moje nieudolne próby otwarcia drzwi nie mogły oczywiście ujść uwadze współpasażerów, gdyż nagle wstał ksiądz i rzekł pod moich adresem swym grubym głosem: „E ty, szczeniaku. Odpierdol się od tych drzwi! Już chcesz zepsuć? Ta dzisiejsza młodzież… Ech… uch…” Nie dokończył. Dostał chrypki, ale dopiero silny atak kaszlu usadził jego masywne ciało na miejsce.
Zdesperowany zacząłem odkręcać wkręty paznokciami. Gdy po około dwudziestu minutach byłem już przy ostatnim wkręcie – zwróciłem uwagę na swoje dłonie. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że całe były we krwi. Piekły. Ważniejsze dla mnie jednak było to, że bliski byłem osiągnięcia celu.
Pod pokrywką, tak jak przypuszczałem, znajdowały się kolorowe kabelki
i gumowe przewody doprowadzające ciecz hydrauliczną. Zanim jednak dostałem się do nich przez mały otwór, kilkakrotnie kabelki tak mnie popieściły, że z bólu omal się nie zlałem. No ładnie. Ciekawe co by ona powiedziała widząc na moich spodniach dużą śmierdzącą moczem plamę. Ale spokojnie! Stanąłem na wysokości zadania i nie popuściłem.
Odsunąłem wciąż iskrzące kabelki na bok dostając się do gumowych przewodów. Najpierw jednym palcem, potem już dwoma zacząłem jeden z nich ruszać, luzować, wyrywać. Gdyby był na wierzchu, z pewnością nie zawahałbym się go odgryźć. Jednak i bez tego udało się – złączka puściła. Olej chlapnął na mnie w podobny sposób jak to zrobił wujek Marian na swoich imieninach na ścianę, i to w chwili gdy impreza dopiero się rozkręcała. Widać, słaby miał żołądek.
Ręce we krwi i oleju piekły jeszcze bardziej. „Ale to nic. Ona na pewno to zrozumie” – pomyślałem. Jeszcze raz spróbowałem ciągnąć za drzwi, napierać, naciskać. Bezskutecznie – ani drgną. Wkurzyłem się teraz nie na żarty. Czyżbym na darmo stracił tyle czasu. Wściekły na siebie i na całą tą sytuację zacisnąłem dłoń w pięść i z całych sił uderzyłem w szybkę. I tak wybiłem ją. Naprawdę wybiłem! Prawie po sam łokieć ręka znajdowała się po drugiej stronie drzwi. Była wolna. „Chociaż ona” – pomyślałem. Czułem na dłoni zimny powiew wiatru.
Nie dane mi jednak było długo cieszyć się tym jakże podniecającym uczuciem wolności. W kolejnej chwili minął nas z dużą prędkością jakiś pojazd. Z początku wydawało mi się to całkiem normalne, że na drodze samochody nawzajem się wyprzedzają. Lecz ja nie wiedzieć czemu, nagle poczułem niesamowity ból.
Szybko wyciągnąłem rękę. Po ranach na dłoni nie było śladu. To jakiś cud! – pomyślałem sobie w pierwszej chwili. Nie kurwa, to nie był żaden cud! Ja nie miałem dłoni! Na jej miejscu wystawały kościste drzazgi, trochę mięsa i strzępy naderwanej skóry… Krew przy tym sikała jak na pokazach strażackich.
– O kurwa, ludzie, ujebało mi rękę – krzyknąłem ile miałem sił w gardle.
I oczywiście żadnej reakcji. Owszem, ktoś spojrzał z politowaniem, ktoś inny na wszelki wypadek przesiadł się bliżej kierowcy, aby nie mieć z tym nic wspólnego. Jedynie ten mały piesek, ten pekińczyk z wyglądu, który przez cały czas siedział potulnie w ramionach staruszki, na widok zdesperowanego, bez dłoni i na dodatek spóźnionego na randkę młodego człowieka, zaczął zajadle ujadać.
– Cicho Pusia – szeptała starsza pani, całując psinę w pyszczek, który nie chciał się zamknąć. Zawsze dziwiłem się jak można całować się z psem. Widać starsze kobiety mogą – pomyślałem. A piesek ostentacyjnie olewała swego opiekuna, bo ani mu w głowie było przestać na mnie szczekać.
Nie koniec jednak na tym. Nagle piesek jakby był na sprężynkach wyskoczył z objęć staruszki i na swych małych łapkach pognał co sił w moich kierunku. Przybiegł,
i na przywitanie zaczął mnie gryźć po łydkach. Chciałem go początkowo jakoś odstraszyć, później kopnąć lub zabić. Nie miałem przecież wyboru, on dorwał się do mojego osobistego mięsa. Bóg mi świadkiem, że próbowałem się bronić.
– Nie kopie się pieska… – mówiła staruszka tonem, jak strofuje się dzieci pokazujące język. A ja nie miałem ochoty się tłumaczyć. Byłem przecież zagryzany przez tą małą bestyjkę.
– Ludzie! Na pomoc! On kopie bezbronnego pieska! – zaczęła w końcu wrzeszczeć na cały autobus. A ja naprawdę nie miałem już sił. Nie wiedziałem co robić. W butach miałem już mokro od krwi. „Nie chciałbym być jej wnuczkiem” – pomyślałem na pocieszenie. To jednak nie poprawiło mojego humoru.
– Pusia, Pusia! Chodź, Wiesia da ci misia… – rzekła ciepło jeszcze raz do swojego ulubieńca trzymając w dłoni jakąś pluszową zabawkę w różowym kolorze. I piesek na chwilę przestał się głębiej wgryzać w moją łydkę, lecz silnego zacisku nie zwolnił. Dopiero za trzecim razem puścił kostkę i równie zgrabnie jak poprzednio wskoczył w objęcia swojej pani.
– Dobry piesek, dobra Pusia… Zły człowiek chciał ci zrobić krzywdę… – powtarzała staruszka głaszcząc czule pekińczyka z mordkę czerwoną od krwi, mojej krwi. Usiadłem sobie na schodach, tuż obok drzwi.
– Czy jest tu lekarz? Ja krwawię… – powiedziałem prawie do siebie. Cisza. „Co ja mówię. Może za dużo wymagam od życia? Przecież nie chcę być bogaty, nie chcę mieć samochodu ani willi. Chcę być dobrym człowiekiem i żyć skromnie lecz szczęśliwie. Pragnę tylko odrobiny miłości. Czy to tak wiele?” – rozmyślałem w duchu.
– Co, może jeszcze osobistą pielęgniarkę?… – usłyszałem młody głos. To powiedział ten goguś, kujonek z wyglądu. Siedział zaledwie kilka kroków ode mnie namiętnie żując gumę. Jego grzywka, nienagannie uczesana, nie pasowała do całości jego wrednej gęby. Po dokładniejszym przyjrzeniu mu się stwierdziłem, że pomyliłem się z wcześniejszym osądem. Nie był kujonem lecz skinem, mimo że nie był obcięty na jeża. Drugą, tą zdrową ręką pokazałem mu międzynarodowy znak FUCK YOU. Widać znał ten język, bo w jednej chwili zrobił się czerwony na twarzy, zacisnął mocno zęby, wstał, podszedł i kopnął mnie zielonym glanem prosto między żebra. I zrobił to z taką gracją i precyzją, że widocznie miał już praktykę w kopaniu leżących. Kiedy więc usiadł na swoim miejscu, pod zamkniętymi powiekami nadal widziałem ten jego płynny ruch, tyle że w zwolnionym tempie. Teraz już nic nie czułem i o niczym nie myślałem. Nawet nie miałem siły wyć. Siedziałem w kałuży krwi. I nic poza tym.
„Może to jest tylko zły sen” – przemknęło mi po głowie. Człowiekowi nieraz śnią się takie głupoty. Jeśli to sen – to zapragnąłem jak najszybciej się obudzić. Jednak nie. Czułem ból ręki, zawroty głowy i silne kłucie żebra. Ogólnie byłem jednym wielkim bólem – fizycznym i psychicznym. Krew nadal sikała.
Nagle poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. Czyżby to była śmierć? Może Bóg? A może znalazł się wśród pasażerów jakiś człowiek, chociaż jeden, taki prawdziwy, który chce pomóc… Z nadzieją w oczach odwróciłem się. Tuż obok stał młody mężczyzna, w czarnym płaszczu. Trzymał coś w wyciągniętej dłoni pokazując mi przed nosem.
– Medalik? – zapytałem z niedowierzaniem. Być może chciał mi dać duchowe wsparcie – pomyślałem.
– Nie. Bileciki do kontroli… – odpowiedział.
Nie! Tego już było za wiele! Oczywiście miałem przy sobie bilet miesięczny, schowany w wewnętrznej kieszeni kurtki. Ale po tym wszystkim co przeszedłem, nie byłem w stanie myśleć racjonalnie. Powiedziałem na odczepnego, że nie mam biletu, że przecież jestem ranny.
– To mnie nic nie obchodzi… – odpowiedział tonem Terminatora. – Jedzie pan, to powinien mieć pan bilet… – dokończył. Stał nade mną jeszcze z parę minut, zanim mu nie wyjąkałem swoich danych personalnych. Następnie wypisany rachunek wsadził mi do kieszeni kurtki i spokojnie oddalił się.
Nie wiem doprawdy, dlaczego zaczął akcję właśnie ode mnie. Nie wiem również dlaczego nie zapłaciłem mu od ręki. Nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć już nic.
W autobusie panowała niczym nie zmącona cisza. Nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Ciszę przerwał dopiero płacz dziecka. Dziewczyna zaczęła je uspokajać bujając wózek. Nie pomogło. Może miało mokro, może zrobiło kupę, a może to było dzieciątko boże, które widząc co się dzieje w autobusie wołało o pomstę do nieba. Nie wiedziałem tego jednak ani ja, ani nikt inny w autobusie.
– Słyszycie? Gdzieś płacze dziecko. Dziecko? Jakie ładne dziecko? To pani jest matką? Chłopczyk czy dziewczynka? – posypały się zewsząd pytania. „Jaki każdy teraz dobry, myślałby kto” – pomyślałem. – „Mnie to nikt nie pomoże”. Każdy na swój sposób próbował dziecko zagaić, uciszyć. Bezskutecznie. Mała syrena strażacka wyła dalej. Dziecka nie dało się oszukać. W końcu zniecierpliwiona matka wyjęła maleństwo z wózka i tak zawinięte w kocyk przytuliła do swoich piersi. Jak ręką odjął, dziecko przestało płakać, wyć a może przede wszystkim drażnić pozostałych pasażerów.
Wreszcie autobus dojechał na miejsce. Nie, nie na cmentarz ani do piekła lecz na Plac Biegańskiego – centralny punkt Częstochowy. Nie wiem jakim cudem ale zajęło mu to ponad dwie godziny. Drzwi otworzyły się, oczywiście oprócz tych najbliżej mnie, przy których wcześniej majstrowałem. Szybko pokuśtykałem do następnych. Musiałem się spieszyć, bo mając takie szczęście jak dotychczas, mogłem przecież nie zdążyć wysiąść.
Zdążyłem, lecz na ostatnim schodku było ciężko. Specjalnie dla niej założyłem pantofle i teraz przy pierwszym kroku na ziemię poślizgnąłem się. Ten krok, chociaż nieudany, od razu skojarzył mi się z pierwszym krokiem człowieka na Księżycu. Cieszyłem się, że w końcu dojechałem, że jestem wolny, że żyję. Kto by pomyślał że tak mało a cieszy! Wysiadłem tylko ja, jak sądzę. Gdyby wysiadł ktoś jeszcze, z pewnością pomógłby mi wstać!
Trochę trwała moja próba podniesienia się. W końcu jednak się udało. Odwróciłem się. Nie wiedzieć czemu autobus nadal stał na przystanku. Już wiem. Kierowca wyszedł zobaczyć co się stało z ostatnimi drzwiami. Myślał, że przymarzły. Próbował pchać od zewnątrz. Jednak nie dał rady. Stał jeszcze chwilę przy tych drzwiach, tuż obok mnie i nagle dostał czkawki. Poznałem ją! Więc to był on! Kto by pomyślał…
– Poszła hydraulika – wyszeptałem ostatkiem sił, jednak na tyle głośno aby mógł usłyszeć.
– Panie kierowco! To ten gówniarz je zepsuł… – usłyszałem chóralny głos wszystkich pasażerów. Wszyscy, jak jeden mąż, stali w oknach autobusu pokazując mnie palcami i zawistnie skarżąc. Kierowca spoglądał to na mnie to znów na nich. Wszyscy byli przeciwko mnie. Może tylko prócz małego dziecka.
– Dobrze cię zapamiętam, szczeniaku. Gdyby mi się nie spieszyło, to bym cię zabrał na komisariat… – powiedział z pianą na ustach. A gdy mówił o pośpiechu bezwiednie poleciały mi z oczu łzy. Zwinnym ruchem złapał mnie za ramię, obrócił o sto osiemdziesiąt stopni i soczyście kopnął w dupę. Upadłem twarzą w śnieg – już drugi raz w ciągu ostatnich kilku minut.
– Jeżeli jeszcze raz wsiądziesz do mojego autobusu… złapię i wywiozę za miasto. Co za dzień… – usłyszałem już za plecami. Dobrze, że nie kopał mnie leżącego – cieszyłem się w duchu. Wierzyłem mu. Następnym razem nie wsiądę do jego autobusu. Nie wsiądę do żadnego autobusu! Nigdy! Za plecami dobiegł mnie odgłos oddalającego się autobusu.
Znów nastała cisza i znów próbowałem się podnieść. Swoją drogą, ile człowiek ma w sobie siły i charyzmy, żeby w życiu się podnosić. Może żółw też ją ma, tylko Bóg go skrzywdził dając za krótkie nóżki. Z tego wszystkiego zapomniałem, po co w ogóle tu przyjechałem. A ha wiem! Przypomniało mi się. Zobaczyć się z nią. Po paru minutach udało mi się w końcu podnieść na klęczki. Nie próbowałem już wstawać na równe nogi. Rozejrzałem się wokoło. Nie było nikogo. Przystanek, cały plac, aleje – świeciły pustką. W oddali dojrzałem oświetlony szczyt Jasnej Góry.
„Może to dobrze że jej nie było. Gdyby mnie teraz zobaczyła? Ona nie lubi czekać. Wytrzyma może góra trzy minuty, nie mówiąc już o pięciu, i idzie dalej. Zawsze się gdzieś spieszy i nigdy na nic nie ma czasu. Nie to co ja. Potrafiłbym na przykład czekać na nią i dwie godziny. Nawet na mrozie. Gdybym tylko miał pewność, że przyjdzie. I z miejsca wybaczyłbym jej to spóźnienie. Nawet bym jej tego później nie wypomniał. A ona nie.” – pomyślałem. Wszystkie kobiety to… – jak mówi mój kolega Aleksander.
„Co ja tutaj robię?” – jeszcze raz zadałem sobie pytanie, z niedowierzaniem rozglądając się po pustym placu. Dla niej? Ona, jak ją znam, pewnie w ogóle nie przyszła, ani na dziewiątą ani na plac. Teraz pewnie siedzi gdzieś u koleżanki, przy ciepłej herbatce i popycha pierdoły. A może jest już z innym chłopakiem, który ma szybki samochód i nie karze jej stać zimą na przystanku. „O przepraszam. Nie karze tylko prosi. I nie stać tylko poczekać krótką chwilę uzależnioną od aktualnego rozkładu miejskich autobusów” – bronił mnie wytrwale w inteligentnym wywodzie drugi wewnętrzny głos. Czyżbym popadał w paranoję. „Z chłopakiem…?” – powtórzyłem w myślach jeszcze raz.
– A idź do diabła!!! – krzyknąłem całym gardłem w tą nieprzebraną czarną otchłań zimnego powietrza. Klęczałem sam na placu, w centrum miasta, z dala od domu, w środku zimy, wieczorem, w stanie ducha i ciała przypominającym raczej weterana wojny wietnamskiej niż ucznia czwartej klasy przeklętego TZN-u. I to za jakie grzechy.
– Idźcie do diabła! Do cholery! Do kurwy nędzy! Idźcie się pieprzyć, ty ze swoim nowym chłopakiem! – krzyczałem. A głos mój echo niosło po całych świętych alejach. A kiedy brakowało mi już tchu, cicho mówiłem to do siebie, później już tylko powtarzałem w myśli, jak zaklęcie.
Nagle niepostrzeżenie, tuż obok mnie, zatrzymała się granatowa nyska. Szyba powoli została opuszczona i w okienku pojawiła się pucułowata twarz mężczyzny w granatowym mundurze. Spojrzał na mnie i rzekł:
– Przepraszam, wiesz może która teraz jest godzina?
Myślałem, że żartuje. Zacząłem szybko główkować: dziewięć plus dwa to jedenaście, plus coś około… Odpowiedziałem, że około północy.
– Posłuchaj pijaku. Chcesz dostać gołą pałą po mordzie czy od razu pojedziemy na izbę… A jeżeli zaraz nie przestaniesz zakłócać porządku, to w samochodzie tak urządzimy, że… – nie dokończył.
Zgłupiałem. Kolejny raz zapytałem w głębi duszy: o Boże, za jakie grzechy?! Wzniosłem ręce do góry, tzn. jedną zdrową i kikuta jak do pacierza, zamknąłem oczy i wyszeptałem do policjanta drżącym głosem: „to ja już proszę na izbę…”
KONIEC
wtorek, 5 stycznia 1999